17 maja 1988 rok, Cassis, Francja, Clinique st. Louis.
Wysoki, jasnowłosy mężczyzna nerwowo przechadzał się
po szpitalnej poczekalni. Tuż za drzwiami, które mijał po raz jedenasty, na
świat przychodziła jego pierwsza i, prawdopodobnie, jedyna latorośl. Bardzo
denerwował się z tego powodu, zwłaszcza, że nie mógł teraz być przy swojej
żonie, bowiem ich dziecko miało przyjść na świat poprzez cesarskie cięcie.
Przez to denerwował się jeszcze bardziej.
Miał wrażenie, że czas stanął w miejscu. Sekundy
trwały niczym minuty, minuty natomiast dłużyły się jak godziny. Jacques Durand zerkał
co chwilę na zegarek, zastanawiając się ile jeszcze może trwać ten poród.
Martwił się, że taki długi czas porodu oznacza jakieś komplikacje. Bał się o
żonę i martwił o ich nienarodzone dziecko. Nie wiedział czy to córka czy syn,
bo razem z żoną, Cosette, uznali, że chcą, aby to była dla nich słodka
niespodzianka. Myśleli jedynie o tym, aby dziecko było zdrowe. Reszta była
nieważna.
Ponownie zerknął na zegarek. Minęło już kilka
godzin. Dlaczego to tyle trwało? Rozejrzał się za kimś, kogo mógłby o to zapytać,
ale na korytarzu był zupełnie sam. Czuł się bezsilny. Usiadł na krześle i
wyciągnął telefon, chcąc skupić swoją uwagę na czymś innym. Ledwo jednak
odblokował klawiaturę, a zza drzwi rozległ się głośny płacz dziecka. Zerwał się
z krzesła, z wrażenia upuszczając telefon na podłogę, który to momentalnie
rozpadł się na kilka części. Więc został ojcem.
Czekał na lekarza, wiedząc, że to kwestia czasu.
Zaraz ktoś do niego przyjdzie, zaraz dowie się czy ma córkę czy syna, zaraz
ponownie zobaczy swoją żonę, zapewne bardzo obolałą, ale ucieszoną z ich
pierwszego potomka. Już nie mógł się doczekać, więc kiedy tylko lekarz wyszedł
zza drzwi prowadzących na salę porodową, Jacques od razu do niego doskoczył.
- Panie doktorze i co? – spytał, głosem pełnym
emocji.
- Ma pan piękną córeczkę, panie Durand. – Lekarz uśmiechnął
się do mężczyzny i lekko ścisnął jego ramię. – Gratuluję. Żona zaraz zostanie
przewieziona na salę, będzie pan mógł do niej wejść, jak tylko poczuje się
lepiej – powiedział i uśmiechnął się. Zabrał rękę i chciał odejść, ale Jacques
go zatrzymał.
- A córka? Kiedy będę mógł ją zobaczyć?
- Niedługo panie Durand, niedługo – odparł lekarz z
uśmiechem i spokojnie odszedł do gabinetu lekarskiego. Jacques uśmiechnął się.
Więc córka.
***
Cosette już od godziny leżała na sali i dochodziła
do siebie. Za chwilę mieli przywieźć córkę na pierwsze karmienie i trochę się
tym denerwowała. Nie wiedziała jak to wszystko będzie teraz wyglądało, w końcu
mała była ich pierwszym dzieckiem, a żadne z nich nigdy wcześniej nie miało do
czynienia z dziećmi. Mimo to bardzo chcieli zostać rodzicami, więc o potomka
zaczęli starać się od razu po ślubie. Oboje bowiem pochodzili z rodzin z
tradycjami, gdzie na pierwszym miejscu był ślub, a dopiero później dzieci.
Wciąż nie wybrali imienia dla dziecka, ale to mogło
poczekać.
Kiedy do sali weszła pielęgniarka, Cosette spojrzała
na nią i uśmiechnęła się, widząc swoje maleństwo przy kobiecie. Swoją córeczkę.
Nie mogła się już doczekać, żeby wziąć ją na ręce, przytulić, zabrać do siebie,
do domu. Pielęgniarka podeszła do niej i uśmiechnęła się do kobiety.
- Pora karmienia, pani Durand – powiedziała spokojnie,
stając przy jej łóżku. Cosette spokojnie podniosła się na łokciach i oparła się
o twarde oparcie szpitalnego łóżka. – Spokojnie, niech pani ułoży ręce, o tak –
pielęgniarka pokazała Cosette jak trzymać dziecko po czym spokojnie podała jej
małą.
Cosette pochyliła się nad córką i uśmiechnęła się,
dziewczynka od razu ją rozczuliła. Była taka urocza, taka malutka, taka
śliczna!
- Moje słoneczko – szepnęła cicho, niepewnie gładząc
palcem policzek córeczki.
- Jest śliczna – przyznała pielęgniarka. – Jak będzie
miała na imię? – spytała, spokojnie poprawiając rękę kobiety, którą ta trzymała
pod główką dziewczynki.
- Jeszcze nie jesteśmy z mężem pewni. – Cosette spojrzała
na pielęgniarkę i słabo się uśmiechnęła. Jeszcze była zmęczona.
- Spokojnie, można jeszcze pomyśleć, pani Durand –
uśmiechnęła się. – A teraz pora karmienia, proszę ułożyć małą tak. – Zaczęła jej
spokojnie tłumaczyć jak ułożyć małą. Cosette spokojnie postępowała według rad
pielęgniarki. Pierwsze karmienie córki było dosyć dziwnym, nowym uczuciem.
Patrzyła na małą z rozczuleniem.
- Później zabiorę małą na badania – powiedziała pielęgniarka.
– Teraz zawołam pani męża, cały czas tutaj czeka. – Uśmiechnęła się i wyszła.
Po chwili do sali poporodowej wszedł mąż pani
Durand. Uśmiechnął się na widok karmiącej żony i swojego maleństwa. Podszedł do
łóżka Cosette.
- Jak się czujesz, kochanie? – spytał, patrząc na
nie z szerokim uśmiechem.
- Dobrze, chociaż trochę zmęczona i obolała –
przyznała. – Ale patrzą ją, patrz jaka ładna – mruknęła cicho i spojrzała na
męża. – Co z imieniem dla małej? – spytała.
Spojrzał na nią i pogładził małą po główce.
- Jest śliczna. Jak słońce – spojrzał na nią.
- Słońce… Sol… Solstice? – spojrzała na męża.
- Solstice. Solstice Melodie Durand – powiedział i
uśmiechnął się. – Witaj w rodzinie, słoneczko – uśmiechnął się i ucałował małą
w czółko. Ich śliczna córeczka, ich największy skarb. Lekko objął ramieniem
żonę, siadając na brzegu łóżka swojej ukochanej. Patrzył jak jego malutka
córeczka spokojnie je. Uśmiechał się.
Jacques Durand był naprawdę szczęśliwy.
***
4 lipca 1995
rok, Cassis, Francja.
Siedmioletnia Solstice była dzieckiem ślicznym. Była
filigranową dziewczynką z włosami w kolorze platynowego blondu. Miała dołeczki
w policzkach, kiedy się uśmiechała, a duże oczy, w których można było utonąć,
miały piękny kolor lazuru. Była prześlicznym dzieckiem, z którego rodzice byli
dumni, naprawdę dumni. A Solstice była szczęśliwa, mając cudownych rodziców i
jeszcze lepszego chłopaka, pierwszą miłość, przyjaciela z dzieciństwa, również
jasnowłosego chłopca z jej klasy, z domu obok.
Conrad Federico van der Köchel był jej pierwszą miłością, całkiem słodką i naiwną,
bo dziecięcą. Solstice czuła się szczęśliwa i była zakochana. Nie było
człowieka, który nie przeszedłby obok nich z uśmiechem, bo przecież dwójka
siedmioletnich dzieci, zakochanych i idących za rączki, wyglądała słodko i uroczo.
Oboje tacy sami, białogłowi, niebieskoocy, uśmiechnięci. Sol nawet w wieku
siedmiu lat wydawała się być jeszcze młodszą niż powinna. Sięgała chłopcu ledwo
do ramienia, może trochę mniej.
Ten związek był czystą, słodką miłością. Największym
wyznaniem miłości było pozwalanie drugiej połówce na zabieranie kredek, ołówków
czy innych szkolnych przyborów bez pytania. Conrad spokojnie pozwalał małej
Durand siadać na swoich kolanach, w towarzystwie jego kolegów, nawet jeśli oni
się śmiali.
Byli dziećmi, dla nich cały świat wydawał się być
prosty.
Dla małego dziecka każde nowe przeżycie jest bardzo
emocjonujące. Każde spotkanie, słowo, gest, każde wydarzenie sprawia, że
dziecko zapamiętuje je dokładnie, bez względu na to, czy jest to przyjemne czy
nie.
Pierwszy pocałunek należał właśnie do tych bardzo
przyjemnych.
Solstice pamiętała każdy fragment, każdą chwilę,
każdy gest i każde słowo. To było, prawdopodobnie, jej najprzyjemniejsze
wspomnienie z dzieciństwa. Ostatnie związane z Conradem.
Pamiętała, że to był ciepły, majowy dzień, w dodatku
piątek popołudniu. Rodzice obojga dzieci pozwalali im chodzić po okolicy.
Mieszkali na zamkniętym osiedlu monitorowanym, tam tylko mieszkańcy mogli
chodzić, nie było więc mowy, aby dzieciom cokolwiek się stało. Solstice i
Conrad od zawsze byli bogaci, ale nie rozpieszczeni. W środku osiedla był nawet
park, niewielki, ale zawsze coś, z dużą fontanną pośrodku. To właśnie tam, na
tej fontannie, Solstice czekała na swojego chłopaka.
Siedząc na niej, nie dosięgała stopami do ziemi, ale
to jej nie przeszkadzało. Biała sukienka, którą dostała od mamy, idealnie
komponowała się z jej bardzo jasnymi włosami. Czekała na chłopca, machając
nogami.
Przyszedł, a w dłoni dzierżył dużego, czerwonego
lizaka w kształcie serca. Już ośmioletnia Solstice uśmiechnęła się szeroko i
zeskoczyła z fontanny. Podeszła do blondyna i wzięła od niego lizaka. Chłopiec
złapał ją za małą rączkę i ruszyli na spacer, żeby przejść się parkowymi
alejkami. Oboje mieli w oczach iskierki szczęścia i lekkiego szaleństwa,
szaleństwa dziecięcej miłości.
Kiedy stanęli nad niewielkim jeziorkiem, Conrad
złapał dziewczynkę za obie dłonie i wciągnął ją do wody. Jemu tafla sięgała do
połowy łydki, jej natomiast do połowy uda, mocząc przy okazji dół nowej
sukienki. Dzieci jednak w ogóle się tym nie przejęły. Słońce powoli chyliło się
ku zachodowi, a ciepłe promienie odbijały się w wodzie i tworzyły piękne
refleksy na niemalże białych włosach dwójki ośmioletnich dzieci. Conrad trzymał
małą Sol za obie dłonie, tym samym podtrzymując tego dużego lizaka. Pochylił
się nad swoją drobną dziewczyną i pocałował ją.
Pierwszy pocałunek dwójki ośmioletnich dzieci był
ich najprzyjemniejszym wspomnieniem. To było krótkie, niezgrabne, ale bardzo
urocze. Było także wspominane jeszcze bardzo długo potem, zwłaszcza przez małą
Sol, której rodzice zburzyli piękny świat.
***
7 marca 1997
rok, Cassis, Francja.
Prawie dziewięcioletnia Solstice dopiero wróciła ze
szkoły. Tuż przed furtką pożegnała się ze swoim chłopakiem, Conradem. Byli
razem już prawie dwa lata. To wciąż była słodka, dziecięca miłość. Sol była
szczęśliwa, jak jeszcze nigdy wcześniej. Ten okres, kiedy była z chłopcem, był
w jej dzieciństwie najlepszą chwilą.
Do czasu.
Wróciła, nie przeczuwając niczego złego. Weszła do
domu i zauważyła pełno kartonów w przedpokoju. Podeszła do mamy, która
siedziała w salonie.
- Mamo? – spytała cicho, patrząc na rodzicielkę,
która pakowała kolejne rzeczy do kartonów. – Co się dzieje?
- Wyjeżdżamy, kochanie. Tata dostał awans,
przenosimy się do Stanów Zjednoczonych, do Waszyngtonu – powiedziała spokojnie
i uśmiechnęła się do córki. Solstice jednak nie podzielała radości matki.
Wyjeżdżają. Ona. Conrad, Oni. Koniec.
Wszystkie te myśli przelatywały przez jej dziecięcy
umysł z prędkością światła, zapętlając się. Czuła niewyobrażalny żal. Ta prawie
dziewięcioletnia dziewczynka była bardzo mocno związana emocjonalnie z
chłopakiem, świadomość, że miałaby go stracić całkowicie ją rozbiła. Gwałtownie
zamrugała, a po jej policzkach i tak popłynęły łzy.
- Nie, ja nie chcę, ja nie chcę! – krzyknęła i z
płaczem uciekła do swojego pokoju.
Cosette westchnęła ciężko, ale wstała i chciała
pójść za córką. Wiedziała, że to dla niej ciężkie przeżycie. Doskonale rozumiała
jej rozpacz, ale wiedziała też, że nic nie może na to poradzić. Ten awans był
dla jej męża bardzo ważny i potrzebny. Jacques chciał się rozwijać, piąć w górę
po szczeblach kariery. Żałowała tylko, że wszystko to miało być kosztem ich
małej, ukochanej córeczki. Nie było jednak wyjścia.
Wyjechali tydzień później, a serce im się krajało,
kiedy patrzyli na swoją zapłakaną córkę. To była rozpacz, na którą nie
potrafili nic poradzić. Nie wiedzieli jak jej pomóc, co zrobić, żeby ją
pocieszyć.
Przepłakała dni, tygodnie, miesiące. Później płakała
już tylko w nocy, kiedy rodzice jej nie widzieli. Cierpiała, a kontakt z
Conradem stopniowo się urywał, aż w końcu całkowicie się stracił. Przestali do
siebie dzwonić, przestali pisać, ale nie przestali o sobie pamiętać. Pierwszej
miłości nigdy się nie zapomina.
Jejku, przecudowne♥ Normalnie nie mogłam się od tego oderwać, mimo, że to tylko prolog :)) Ach, ta słodka, dziecięca miłość :)) Sol i Conrad. Mam takie wrażenie, że się spotkają po latach ;)
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie na hp-szeptane-tajemnice.blogspot.com ;)
Pozdrawiam
Claire